Pierwszy chleb.
W życiu.
Na drożdżach był.
To miało być preludium do zakwasu.
Trzeba było sprawdzić czy się uda.
Skoro się udał, to można było piec dalej i stawiać poprzeczkę wyżej.
Przepis wyszukałam oczywiście na Moich Wypiekach.
Nazwa "prosty chleb pszenny" dawała nadzieję na sukces.
Oczywiście okazało się, że niektóre elementy pieczenia chleba wcale nie są takie proste.
Np. nacinanie bochenka.
Wybrałam do tego tępy nóż.
Kiedy okazało się, że pierwsze nacięcie nie jest dostatecznie głębokie, chciałam się poprawić i wykonać drugie nacięcie, które w zamierzeniu miało być nacięciem idealnym. Nie wiedziałam, że dopiero po kilku tysiącach nacięć będę mogła z zamkniętymi oczami kreślić fantazyjne szlaczki na chlebach.
Zamachnęłam się i ciach!
Prawie przekroiłam chleb na pół.
Później z drżeniem majt przyglądałam się chlebowi w piekarniku.
Czy się rozejdzie na dwie części czy nie?
Czy opadnie i stanie się niezjadliwym, zakalcowatym podpłomykiem?
Na szczęście nie rozpadł się całkowicie w piekarniku.
Wyglądał jak odwłok larwy przekrojony na pół.
Ale smakował wyśmienicie.
Chleb! Prawdziwy chleb! Bez emulgulatorów!
Na drugi dzień mina mi trochę zrzedła, bo okazało się, że to tylko drożdżowy chleb.
Nie jest już tak smaczny jak zaraz po upieczeniu.
Ot, taka pszenna buła bez finezji.
Potrzebowałam więcej chlebowych doznań!
Pragnęłam upiec chleb, który będzie się mógł równać z wypiekami pana M., mającego monopol na pszenne buły w mieście na Cz.!
Chleb, który zachowa swój smak i aromat jeszcze przez kilka dni.
Tak, kiedyś to zrobię!
Ale będę musiała zmierzyć się z zakwasami...
Zakwasami w rękach.
Zakwasami w słoiku.
... będę musiała zmierzyć się z Zakwasem Matką!
Życzę miłych, zakalcowatych, pierwszych chlebów na drożdżach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz